fot. Adobe Stock Mój mąż przygląda się w milczeniu, jak skrupulatnie składam koszulki, swetry i skarpety… – Chyba się kiedyś skuszę i też z tobą pojadę – odzywa się nagle. – Jak ci się przyglądam, jaka jesteś pełna euforii i oczekiwania, to aż ci zazdroszczę. – Ale przecież ty nie umiesz jeździć na nartach! I zawsze twierdziłeś, że szkoda na to pieniędzy – prostuję się znad torby, do której usiłuję wcisnąć kolejny gruby sweter. – Cholera jasna, nic mi się nie mieści! – Daj, pomogę – Jurek wstaje i podchodzi do wersalki. – Zawsze tego nawpychasz, nawpychasz… W harcerstwie nie byłaś, to nie wiesz, jak pakować. Wywalaj wszystko, chowamy od nowa – ordynuje. – A co do nart, to sama mówiłaś, że na naukę nigdy nie jest za późno. – Dalej tak uważam. Po prostu się dziwię, że tak nagle nabrałeś ochoty – mówię, ale czuję, jak mi się robi gorąco ze strachu… Bo co będzie, jeśli mąż zechce jechać ze mną w góry?… Dotąd to była jedyna rzecz, której nie mogliśmy robić razem. Poza tym świetnie się rozumiemy, oboje kochamy kino, lubimy czytać, uwielbiamy zwierzaki. Ale na narty Jurek nigdy nie dał się namówić, choć tyle raz prosiłam. Raz tylko zgodził się pojechać ze mną w góry. Ja zjeżdżałam, a on spacerował i mówił, że do nart go w ogóle nie ciągnie. Muszę jednak przyznać, że nigdy nie oponował, gdy ja chciałam jechać. Nie zabraniał mi, nie krzywił się. Wkrótce stało się tradycją, że zimowy urlop spędzamy osobno. Ja na stoku, Jurek kilkaset kilometrów ode mnie, zwykle po prostu w mieście. Zimowy ukochany Tylko my zjawiliśmy się tam bez rodziny. Kochany jest. A ja go zdradziłam. Nie wiem dlaczego, nie do końca wiem po co… Pierwszy raz Artura spotkałam 5 lat temu. Też przyjechał sam, z nastawieniem typowo narciarskim. Nie interesowały go zabawy ani piwne biesiady, nie zwiedzał okolic. Podobnie jak ja, całe dnie spędzał na stoku. Pewnego dnia przysiadł się do mnie podczas kolacji. – Podziwiam panią – zagaił. – Chyba pierwszy raz widzę kobietę tak oddaną narciarstwu. I tak znakomicie jeżdżącą. – To stereotypy, że tylko mężczyźni potrafią szusować – odparłam. – Ja mam to we krwi. Ciągle mi mało. I już pierwszego dnia po przyjeździe się martwię, że będę musiała wyjechać. – To tak jak ja! – roześmiał się. – Ale pani tak sama? A mąż? Nie towarzyszy pani? – wskazał widelcem na moją obrączkę. – On nie lubi nart, chociaż we wszystkich pozostałych dziedzinach życia świetnie się dogadujemy. A pana żona? – Ona w ogóle nie lubi sportów – skrzywił się mężczyzna. – I, niestety, nie we wszystkim dobrze się dogadujemy. Po kolacji zamówiliśmy grzane piwo i rozmawialiśmy chyba z godzinę. Głównie o nartach, lecz także o naszych partnerach. Przeszliśmy na ty, ale, co ciekawe, niewiele mówiliśmy o sobie. Następnego dnia spotkałam go w kolejce do wyciągu. Przyjechał pierwszy, i gdy ja się pojawiłam, pomachał do mnie ręką, wołając: – No, wreszcie jesteś! Chodź, zająłem ci kolejkę, pospiesz się. Uśmiechnęłam się do Artura z wdzięcznością, bo dzięki niemu zaoszczędziłam co najmniej pół godziny! Na stok wjeżdżaliśmy razem i razem potem zjeżdżaliśmy. Na deskach trzymał się naprawdę świetnie. Zakręty brał pewnie, szybko i z fantazją. Ściganie się z nim było dla mnie autentycznym wyzwaniem i przyjemnością. – A może jutro pojedziemy na trudniejszą trasę? – odważyłam się zaproponować, gdy po raz kolejny spotkaliśmy się na dole. – Jestem zbyt rozsądna, żeby odważyć się jeździć samej, ale wiem, że dam radę. Z tobą będzie raźniej. – Pewnie, że dasz radę, Iwonko! – ucieszył się Artur. – To znakomity pomysł. Umówiliśmy się, że od razu z samego rana pojedziemy w drugim kierunku, na trasę, która jest dość poważnym wyzwaniem. Cieszyłam się, bo wreszcie bez obaw mogłam spróbować tam swoich sił. Co tu dużo mówić – samotne wyjazdy w góry nie zawsze są przyjemne, lepiej mieć przy sobie przyjazną duszę. Daliśmy się ponieść emocjom, magii chwili. Następnego dnia po nartach byliśmy padnięci. Dla takiego mieszczucha jak ja to jednak duży wysiłek, Artur też przyznał, że się zmęczył. Odpoczywaliśmy znowu przy grzańcu. Akurat to była sobota i w restauracji w schronisku zebrała się spora grupka ludzi. W pewnym momencie rozbawieni poprosili kelnera, żeby puścił głośniej muzykę. Wszyscy chcieli tańczyć, zrobił się straszny hałas. Zaczęliśmy się nawzajem przekrzykiwać i wreszcie Artur zaproponował: – Wiesz co, chodźmy do pokoju. Weźmy sobie po grzańcu i posiedźmy w ciszy… Ja mam pokój z balkonem, możemy wziąć kurtki i popatrzeć na gwiazdy. Nie ma chmur, widok może być piękny. Był… W ogóle było pięknie. Dobrze się czułam przy Arturze. Mogłam milczeć i to mnie nie krępowało; mogłam mu wszystko powiedzieć i w ogóle nie miałam oporów, że zwierzam się obcemu facetowi. Najwyraźniej Artur czuł to samo, bo w pewnym momencie powiedział: – Dobrze się z tobą czuję, Iwonko. Moja żona zawsze coś mówi, mówi i właściwie w ogóle nie dba o to, czy jej słucham, i czy interesuje mnie to, o czym nawija. A z tobą się fajnie milczy. Właściwie nie pamiętam, jak to się stało. Może wypiłam za dużo grzańca? Może to zasługa gwiazd migoczących na zimowym niebie… Tamtej nocy nie przespaliśmy ani minuty. Kochaliśmy się, jakby świat miał się skończyć. A co ciekawe, rano wcale nie czułam się z tym źle. To znaczy, choć miałam ogromne wyrzuty sumienia wobec Jurka, to nie wstydziłam się Artura. – Nie wiem, dlaczego to zrobiłam – powiedziałam mu otwarcie przy śniadaniu. – Było mi z tobą świetnie, ale wcale tego nie chcę. Kocham męża i nie mam zamiaru go krzywdzić. A przygodne romanse nie są w moim stylu. – Ja też dziwnie się z tym czuję – odparł. – Patrycję, chociaż często się kłócimy, bardzo szanuję, nie chcę jej zdradzać. – To nie wracajmy do tego, Okej? – zaproponowałam. – Ani w rozmowie, ani… No wiesz. Raz się zdarzyło, wystarczy. Artur zgodził się ze mną i wybraliśmy się na stok. Właściwie to było dziwne. Ja naprawdę nigdy w życiu nie zdradziłam Jurka; a tak w ogóle mąż był moim drugim mężczyzną. Nie jestem typem flirciary, więc powinnam się strasznie wstydzić i unikać Artura. A jednak fakt, że się z nim przespałam, w ogóle nie wpłynął na nasze wzajemne relacje. Poza tym – co chyba jeszcze dziwniejsze – do końca pobytu już nigdy tego nie zrobiliśmy, mimo że prawie każdą chwilę spędzaliśmy razem. Gdy miałam wyjeżdżać, nie wymieniliśmy się ani numerami telefonów, ani adresami. Przecież nie mieliśmy zamiaru kontynuować naszej znajomości. Miło spędziliśmy razem czas – i tyle. Czy miałam wyrzuty sumienia, gdy w domu Jurek mnie przytulił, mówiąc, jak się stęsknił? Miałam, i to ogromne! A jednocześnie czułam, że kocham swojego męża jak nigdy, że nie wyobrażam sobie życia bez niego. Jakby ta zdrada scementowała nasz związek. Gdy rok później znowu wybierałam się na narty, namawiałam Jurka, żeby mi towarzyszył. Oczywiście nie chciał, więc pojechałam sama. Do tego samego schroniska co zawsze, bo wszystko już tam znałam, sprawdziłam, no i miałam zniżkę jako stała klientka. Zastanawiałam się, czy Artur też będzie, choć bez emocji. Był. I znowu razem jeździliśmy. I znowu się kochaliśmy… Raz. I znowu rozstaliśmy się bez sentymentów i bez umawiania się na żadną korespondencję. I co teraz? Czy umiem aż tak kłamać? Ten nasz związek, którego nie ma, trwa od pięciu lat. Spotykamy się każdej zimy, chociaż nie ustalamy, kto kiedy przyjedzie. Ja staram się wybierać taki termin, kiedy nie wypadają żadne ferie, żeby nie było tłoku. Może Artur też się kieruje takim kluczem? W każdym razie, gdy przyjeżdżam do schroniska, to on albo już tam jest, albo zjawia się dzień, dwa dni później. Przeznaczenie? Nie wiem. Jednak teraz Jurek zapowiedział, że za rok może wybierze się ze mną. Co mam zrobić? Jestem pewna, że jeśli przyjadę z nim, to Artur zachowa się jak trzeba, nie wyda nas. Tylko czy ja potrafię powstrzymać strach? Czy będę umiała ukryć przed Jurkiem, że to jest facet, z którym go zdradziłam? Czy umiem tak kłamać? Siedzę już w pociągu, zostawiłam za sobą peron i męża. Zastanawiam się. Chyba porozmawiam z Arturem, powiem mu, że już tak nie chcę. Albo po prostu w przyszłym roku pojadę do innego schroniska. A jeśli Arturowi wpadnie do głowy taki sam pomysł? Przecież wcale nie musimy się umawiać, żeby się spotkać, więc takie ryzyko istnieje! Los nam sprzyja… Więcej prawdziwych historii:„Wzięłam rozwód w wieku 20 lat. Po 10 latach kobieta, która ukradła mi męża, poprosiła mnie, bym się nim zaopiekowała”„Mój mąż latami ukrywał swój majątek. Gdy prawda wyszła na jaw, powiedział mi, że to i tak tylko jego własność”„Jestem nieuleczalnie chora i nie wiem, ile mi zostało. Wolę, by mój mąż ode mnie odszedł, bo nie chcę zmarnować mu życia”„Mój mąż zabiera mi całą pensję i wydziela 100 zł na miesiąc. Nie mam nawet za co kupić kurtki na zimę”
Całe życie pracowałam za granicą. Moja rodzina i ja mieszkaliśmy oddzielnie przez lata, a ja poświęcałam większość czasu na zdobywanie lepszego życia dla naszego małego zespołu. Byłam gotowa na wszelkie trudy, oddzielona od swoich bliskich, aby zapewnić im lepszą przyszłość.
fot. Adobe Stock Ta historia zaczęła się całkiem banalnie. Wstałam pewnego dnia i spojrzawszy za okno – za którym rozciągała się szara, przysypana śniegiem i zasnuta mgłą panorama Warszawy – zbuntowałam się… Zbuntowałam przeciwko wszystkiemu, co było do tej pory treścią mojego życia – monotonii kolejnych dni, rutynie i wrażeniu samotności, którego doświadczałam będąc wśród ludzi. Chciałam uciec Każdy z nas miewa czasem takie nastroje – swoje „małe tęsknoty, ciche marzenia” – jak w znanej piosence. Chandry, które przychodzą jak niespodziewany ból głowy. Upiłam łyk gorącej kawy i odruchowo sięgnęłam po pilota. Na ekranie, który nagle rozświetlił mój ciemny pokój, pojawiły się palmy kołyszące się na wietrze w promieniach zachodzącego słońca, łodzie z pełnymi żaglami prujące fale błękitnego morza i ławice kolorowych ryb płynące majestatycznie ponad rafami. W głowę wcisnął mi się reklamowy slogan: „Red Sea Riwiera – miejsce, gdzie słońce świeci codziennie i przez cały rok”. – To znak od losu – pomyślałam.. – Do Egiptu? Zwariowałaś? Przecież wiesz, że nigdzie nie mogę się ruszyć – irytował się Andrzej. Gdybym teraz wziął urlop, wszystko by się posypało. Może, jeśli nic się nie wydarzy, to za rok. „Nic się nie wydarzy” – pomyślałam z sarkazmem. Przez dziesięć lat naszego małżeństwa zawsze się coś wydarzało. Mój mąż był po prostu ekstremalnym przykładem odludka i domatora przypiętego do komputera. – Jeśli tego potrzebujesz, jedź sama, albo z Kasią – powiedział w końcu. Ostatnio prawie nie rozmawialiśmy. Mijaliśmy się, pochłonięci własnymi sprawami. Na wspólnych wakacjach nie byliśmy od czasów studenckich. Nawet weekendy spędzaliśmy oddzielnie. Sama nie wiem, dlaczego liczyłam na to, że tym razem się zgodzi… Pojechałam tam sama Do hotelu dotarłam nocą. Po prawie czterech godzinach lotu i dwóch godzinach w autokarze. Byłam tak zmęczona, że natychmiast usnęłam. Obudził mnie promień słońca wpadający przez niedomkniętą okiennicę. Wstałam i wyszłam na taras. Przede mną rozpościerała się błękitna zatoka, skrząca się refleksami wschodzącego właśnie słońca. Ograniczona z obu stron potężnymi brązowo-czerwonymi wzgórzami z szeroką, upstrzoną trzcinowymi parasolami plażą, tworzyła, wraz z przyhotelowym parkiem, perfekcyjną całość. Poczułam nagły przypływ adrenaliny. Zarzuciłam lekkie jedwabne pareo i pobiegłam na śniadanie. – Mam na imię Dżamil. Czy mógłbym w czymś pomóc? – usłyszałam nagle miły męski głos, gdy stojąc w progu, rozglądałam się za stolikiem. Odwróciłam się i zobaczyłam niezwykle przystojnego młodego chłopaka w hotelowym uniformie. – Jestem Ania. Przyjechałam wczoraj i szukam stolika. – Jestem tu właśnie po to, żeby ci w tym pomóc… proszę, idź za mną. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że Dżamil mówi po polsku. – Skąd znasz polski? – spytałam. – Przez trzy lata studiowałem w Łodzi. Znam też rosyjski, czeski i angielski. Dzięki temu mam tu pracę. Opiekuję się turystami z tych krajów. Tu jest pięknie, zobaczysz – powiedział, przysuwając mi krzesło. Poczułam delikatny imbirowy zapach podobny nieco do tego, który wydzielała moja herbata, którą w domu popijałam przed snem. Zapach Orientu – przemknęło mi przez myśl… Tu naprawdę jest pięknie, pomyślałam przymykając oczy. Od 3 lat mam romans Po raz kolejny już siedzę w samolocie lecącym na południe. Zostawiam za sobą szarą część mojego życia. Zdążam po kolejną porcję słońca, beztroski i radości u jego boku. Jestem jak dr Jekyll i Mr. Hyde. Prowadzę podwójne życie, mam podwójną osobowość, ale nie miewam już ani chandr, ani zmiennych nastrojów. Nie buntuję się już i nie spalam. Dawno uciszyłam wyrzuty sumienia. Przeżywam na przemian okresy snu i jawy. I tak jest mi dobrze. Nie chcę myśleć o przebudzeniu, choć wiem, że kiedyś ono nastąpi. Czytaj także:Mój partner ma 38 lat, jego nowa kochanka 20. Nie pozwolę mu odejść, mamy dziecko!Chciałam usunąć ciążę. Miałam 43 lata, co ludzie powiedzą?! A jak urodzi się chore?Kłamię, że jestem bogata, ale moi rodzice żałują mi 15 zł na bluzkę. Mam znaleźć sponsora?Mój mąż mnie zdradza?! Tak twierdzi moja sąsiadka, ale prawda okazała się innaByłam alkoholiczką, wylądowałam na dnie. Gdy wytrzeźwiałam, zaczęło się psuć moje małżeństwo
Mieszkająca w Łodzi Magda podjęła decyzję o "rozwodzie kościelnym" po pięciu latach trwania małżeństwa. - Odkryłam, że mąż ma romans. Wpadł, gdy nie wyłączył laptopa i poszedł pod prysznic. Coś mnie tknęło. Przejrzałam wiadomości na Facebooku. Okazało się, że od roku prowadził podwójne życie - wyznaje.
Muszę się wygadać tak po prostu. Pogubiłam się już sama i w uczuciach i w tym co zrobić. Byłam w związku 15 lat to był mój pierwszy facet i w życiu i w łóżku. Mamy dwóch wspaniałych synów. Niestety ostatnie dwa lata ciągle kłótnie . Sama już nie wiem czy to z mojej winy ?!? Nie mieliśmy własnego mieszkania ciągle wynajem zero perspektywy na przyszłość dla dzieci żadnego zabezpieczenia… Nie czułam się stabilnie a on ani myślał czy o odkładaniu czy o kredycie … Zaczęły się sprzeczki kłótnie o każdy najmniejszy szczegół … W końcu poszłam do drugiej pracy. Wychodziłam rano o 6 wracałam o 15 szybkie zakupy obiad i na drugi etat. Wieczorem lekcje,porządki w domu i czas na ogarnięcie samej siebie. Ledwo się kładłam spać a za chwilę był budzik. W domu pomagał raz na ruski rok. Kłótnie były codziennością. Szukałam odskoczni, spokoju ,wsparcia . Tak wiem jak to brzmi, możecie mnie oceniać jako tchórza czy kogo tam chcecie. Poznałam kogoś dużo dużo młodszego. Spotkaliśmy się kilka razy może z 4. Dzieliło nas jakieś 400km i tak dobrze myślicie doszło do zdrady. Romans trwał niecały rok ale nie umiałam odejść od partnera więc postanowiłam zakończyć romans. Niestety okazało się że wpakowałam się w kłopoty bo kochanek nie dawał za wygraną. Zaczął się Stalking największy koszmar mojego życia. Groźby szantaże konta na stronach… Nie dość że w domu nic się nie układało to jeszcze musiałam się uporać z kłopotami. Tak wiem sama jestem sobie winna. Dwa etaty dwoje dzieci i podwójne kłopoty. Podczas rozmowy ze starym znajomym któremu mogłam mówić o problemach poczułam wsparcie. To taka szkolna miłość jak to się mówi. Może szukałam ucieczki a może wróciły dawne uczucia do niego już sama nie wiem. Zaproponował mi wyjazd ale nie jakoś tam urlop w górach ale wyjazd z kraju do niego . Zaproponował mi wspólne życie i wiecie co ? Zgodziłam się. Nie mam pojęcia co mną pokierowało … Może to że ku ufałam że wiedział o wszystkim ? Że nie musiałam go oszukiwać. W ciągu zaledwie kilku tygodni zmienilam całe życie. Zostawiłam faceta z którym byłam 15 lat,pracę która kochałam, mieszkanie, zaryzykowałam Wszystko nawet to że mogę stracić dzieci. Chciałam być po prostu szczęśliwa. Uznałam to za dobry nowy początek dla mnie i chłopców. Chciałam żeby mieli lepszy start w przyszłość większe możliwości na dorosłe życie. Jednak życie jest brutalne i wszystko pękło jak bańka mydlana. Z facetem się nie układa, jeden z chłopców wraca do Taty a ja zostałam z niczym. Dosłownie z niczym. Nie wiem co mam zrobić. Jaką decyzję podjąć bo teraz to już boje się każdej. Ani pracy ani mieszkania w innym kraju z czystej głupoty? A może egoizmu? A może z chęci bycia dla kogoś ważnym ? Myśli w głowie mam mnóstwo, uczucia ? Hmm może powinnam stać się zimną suką bo jak widać za okazywanie uczuć nagród życie nie daje..
Przygotowaliśmy dla ciebie prawdziwe poruszające historie z życia wzięte i najlepsze opowiadania miłosne. Przekonaj się, z jakimi problemami przyszło się zmierzyć osobom takim jak ty. Koniecznie przeczytaj, a później porozmawiaj o tym na naszym forum! 4.0. „Nosiłam pod sercem jego dziecko, a on prowadził podwójne życie.
Być może nie zorientowałaby się, że jej mąż ma drugi dom, drugą rodzinę, gdyby nie zwróciła uwagi na sierść na jego skarpetkach. A przecież nie mieli psa ani kota. Trzydziestosiedmioletnia Kinga, internistka z Krakowa, dowiedziała się pod koniec lipca. Miała już spakowane walizki, gdy mąż Wiktor, lekarz, lat 48, oznajmił, że nigdzie nie jadą. A mieli jechać do Francji, ich 11-letni syn Miłosz (imię chłopca, podobnie jak rodziców, zmienione) nie mógł się doczekać pierwszej w swoim życiu podróży kamperem. Kinga usłyszała, że to naprawdę pech. Kolega zaniemógł, Wiktor musi go zastąpić. – Pojedziesz z dzieckiem na miesiąc w Tatry, też ładnie – zarządził małżonek. Nawet już wybrał rodzinie hotel z widokiem na Giewont. Owszem, wie, że Kinga po kontuzji po górach chodzić nie może, ale w ośrodku jest spa. A żarcie pycha.
Miałam świadomość, że poradzę sobie bez niego, i tylko ode mnie zależało, czy to małżeństwo będzie trwać dalej. Tomasz pewnie chciałby trzymać dwie sroki za ogon. Mieć kochającą żonę, a poza domem przeżywać ekscytujące chwile. Być może od wielu lat prowadził podwójne życie.
12 października 2007, 16:08 Ten tekst przeczytasz w 2 minuty Jest namiętny, seks nigdy go nie wyczerpuje. W sypialni na pewno odpowiednio zadba o partnerkę. Ale czy związek z nim może być udany? Ognisty kochanek bardzo lubi życie erotyczne. Widać, że to jego pasja i żywioł. Jest niezmordowany, obdarzony ogromnym temperamentem. Prowokowany przez partnerkę potrafi odrodzić się jak feniks z popiołów i to już chwilę po akcie. Nawet najdelikatniejsza jej pieszczota znów wprawia go w stan podniecenia. Taki mężczyzna w sztuce miłosnej lubi różnorodność, jest spontaniczny, otwarty, radosny, pomysłowy. Satysfakcja kochanki to dla niego nie jest zadanie do wykonania czy potrzeba sprawdzenia się w roli wspaniałego kochanka. On naprawdę chce dać kobiecie radość i potrafi wyczuć, czego ona potrzebuje. Jego zmysłowość nie ogranicza się do sypialni. Reaguje spontanicznie i żywiołowo na wszelkie bodźce erotyczne. Działają na niego muzyka, taniec, rozmowa. Nic go nie powstrzyma przed oglądaniem się za pociągającymi kobietami. Panie mówią o takich mężczyznach: "zmysłowy samiec", "wyczuwam w nim zwierzęcość", "on emanuje seksem", "to widać w jego oczach". Przebywanie w ich pobliżu działa pobudzająco. Zapewne panowie ci wydzielają więcej feromonów. Niektóre kobiety twierdzą, że czują "bioprądy o erotycznym działaniu" wysyłane przez takiego macho. Nic zatem dziwnego, że cieszy się dużym powodzeniem u pań nastawionych na wakacyjny romans czy przygodę. Ale też docenią go partnerki z niezaspokojonymi potrzebami seksualnymi. Albo te niepewne swojej atrakcyjności, zaniepokojone problemami w życiu seksualnym (choćby brakiem orgazmu) i gotowe przekonać się, czy w łóżku z innym nie byłoby im czasem lepiej. Dla nich taki typ mężczyzny będzie "seks-trenerem". Liczą, że w jego ramionach poznają nieznany smak rozkoszy. I zdobędą doświadczenie, z którego będą mogły później korzystać. Jest dla kobiet owocem zakazanym, a intymne spotkanie z nim staje się tematem erotycznych fantazji. Niektóre kobiety wolą nie ryzykować przygody z ognistym kochankiem. Lękają się porównania Casanovy z dotychczasowym partnerem, niekorzystnego dla tego drugiego. Seks np. z mężem mógłby całkiem przestać im smakować... Wprawdzie szybko nawiązuje romanse, ale nie jest mu łatwo znaleźć żonę. Wiele pań woli bardziej spokojnego, statecznego i umiarkowanego w seksie mężczyznę i świadomie rezygnują z tak atrakcyjnego kochanka. Po prostu zwycięża "dobro gniazda". Macho w roli męża jest postrzegany jako niepewna inwestycja. Perspektywa jego romansów, uwodzenia go przez inne kobiety, brak poczucia bezpieczeństwa nie zachęcają do łączenia się z nim na stałe. Niektóre panie wierzą, że potrafią utrzymać przy sobie takiego mężczyznę. Rozpatrują to w kategorii: sukces osobisty. "To ja zwyciężyłam w seksualnej rywalizacji z innymi kobietami!". Jednak nie ma co liczyć na pewne zwycięstwo. Ognisty kochanek narażony jest na mnóstwo pokus. Dochowanie wierności staje się dla niego heroizmem. Zdarza się oczywiście, że ten kobieciarz potrafi być dobrym mężem i ojcem, zależy mu na utrzymaniu małżeństwa, ceni życie rodzinne. Romanse traktuje jako przygodę bez zobowiązań i kochankom wyraźnie daje to do zrozumienia. Ale wtedy prowadzi podwójne życie. Niektóre żony udają, że tego nie widzą. O ile u jego boku jest równie temperamentna jak on partnerka, wszystko jest w porządku. Problemy zaczynają się, kiedy ona nie potrzebuje i nie chce kochać się tak często jak on. Zmęczone obsesją partnera na punkcie seksu panie często muszą szukać ratunku u seksuologa lub... adwokata. Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL Kup licencję Zobacz więcej Przejdź do strony głównej
Podwójne życie Weroniki to jeden z najbardziej „muzycznych” fi l mów Kieślowskiego, temat muzyki jest bowiem ściśle wplec iony w losy bohate- rek i decyduje o przebiegu akcji (Weronika
Niełatwo jest być „tą drugą”. Tą mniej kochaną (jeśli w ogóle), czasem lekceważoną, czasem wręcz zapomnianą kobietą. Taką, o której cicho szepcze się w towarzystwie, rzucając w jej stronę współczujące spojrzenia. Taką, której nigdy w zasadzie nic nie obiecywano, więc nie powinna oczekiwać szczęśliwego zakończenia związku, a jednak… Współczujemy im, bo to nie zawsze był ich wybór. Na przełomie XIX i XX wieku żyły „w piekle”, jak to precyzyjnie sformułował Tadeusz Boy-Żeleński w swoich publicystycznych pracach, społecznych i religijnych norm, które związki pozamałżeńskie kobiet często sprowadzały wręcz do prostytucji, podczas gdy romanse mężczyzn były traktowane bardzo pobłażliwie. Efektem tych kobiecych romansów był nie tylko ostracyzm społeczny, ale też samobójstwa, a w najlepszym razie zmarnowane życie, nie każda bowiem z prezentowanych poniżej kobiet miała w sobie na tyle silnej woli, poczucia własnej wartości i – niestety! – pieniędzy, aby żyć godnie i niezależnie. Były ofiarami swojej epoki, ale także ofiarami miłości, z której nie potrafiły zrezygnować. Rusałka z butelką wina Smutne i tragiczne losy były Marty Foerder, której nazwisko z pewnością nie figuruje w indeksach podręczników szkolnych. Ta urodzona w 1872 roku rodzinie zamożnego żydowskiego kupca kobieta miała nieszczęście spotkać około 1880 roku w rodzinnym domu w Wągrowcu błyskotliwego gimnazjalistę, Stanisława Przybyszewskiego, którego tam skierowano w ramach kary za złe zachowanie. „Stachu” podówczas jeszcze nawet nie myślał o tym, że kiedyś stanie się poczytnym poetą, prekursorem modernizmu i stworzy słynną na całą Europę grupę literacko-towarzyską – pobierał stypendium, a dodatkowo uczył Martę i jej siostrę gry na fortepianie. Początkowo nawiązał romans ze straszą Różą, a Marta była jedynie obserwatorką i przyzwoitką; związek jednak szybko się skończył, gdy „nakryto” młodych na schadzkach. Marta jednak nie zapomniała o przystojnym artyście i gdy los zetknął ich w 1891 roku w Berlinie, gdzie Stanisław wyjechał na studia, pierwsza wprosiła się do mieszkania Przybyszewskiego, wtedy już bywalca salonów, z butelką wina w ręku. Rusałka o pięknych, rudych włosach. Prawda była taka, że Stanisław Przybyszewski jej nie kochał. Litował się nad nią; poza tym jako człowiek próżny był zadowolony, że dziewczyna go adoruje i bezgranicznie wielbi. Przestraszył się dopiero wtedy, gdy okazało się, iż Marta jest w ciąży. Były to czasy dla niego jeszcze niełaskawe, nie osiągnął jeszcze sukcesu i nie miał pieniędzy, więc oboje klepali biedę; tym niemniej narodziny syna trzymane były w ścisłej tajemnicy przed rodziną Przybyszewskiego, która planowała zaaranżować jego małżeństwo, i to na pewno nie z Foerderówną. Zwyczajem berlińskiej bohemy, znikał na całe dnie i noce, i wracał zazwyczaj pijany, a Marta musiała zajmować się dzieckiem i zdobywać pieniądze na jedzenie. Nie było to życie, o jakim marzyła, zwłaszcza że o ślubie Stachu nie chciał słyszeć. Sytuacja materialna polepszyła się nieco, gdy Stanisław dostał pracę jako redaktor „Głosu Robotniczego”. Zamieszkali wtedy razem z jego bratem i żoną w jednym dużym mieszkaniu. Coraz bardziej popularny i rozchwytywany towarzysko Przybyszewski rzadko bywał w domu, nawet gdy urodziło się jego drugie dziecko, córka. I stało się, iż w marcu 1893 roku poznał femme fatale tamtej epoki, Norweżkę Dagny Juel; w sierpniu tego roku ożenił się z nią, nie bacząc na zobowiązania wobec matki swoich dzieci. Trudno powiedzieć, co spowodowało, iż po takim upokorzeniu Marta nie odeszła od Przybyszewskiego – jednym z najbardziej prawdopodobnych hipotez jest to, że nie potrafiła żyć bez niego, kochała go do szaleństwa. Przez kolejne dwa lata pozwalała, żeby Przybyszewski, będąc przecież żonatym człowiekiem, mieszkał na przemian z nią i z Dagny. W 1895 roku obie były w ciąży. Ostatnią rozmowę z Martą Stanisław przeprowadził podobno na początku czerwca 1896 roku – jego konkubina była wtedy w szóstym miesiącu ciąży z ich czwartym dzieckiem. Nie wiadomo dokładnie, o czym rozmawiali. Kilka dni później szwagier i jego żona znaleźli Martę martwą w wannie. Zrozpaczona kobieta otruła się. Stanisław Przybyszewski został początkowo oskarżony o udział w zabójstwie partnerki, ale ponieważ nie było go w czasie tego zdarzenia w Berlinie, nie podstawiono mu zarzutów. Mimo to został uznany za moralnego sprawcę tego czynu i bardzo wielu Polaków, w tym własny brat, odwróciło się od niego. Faktem jest, że po śmierci Marty Przybyszewski nie poczuwał się do obowiązku opieki nad swoimi dziećmi z tego związku – chłopca przygarnęła pani Foerder, a dziewczynki zostały oddane do przytułku. Być może, gdyby Marta wiedziała, co się stanie z jej dziećmi, nie zrobiłaby tego ostatecznego kroku. Może myślała, że jeśli odbierze życie sobie i nienarodzonemu dziecku, Przybyszewski przejrzy na oczy i rzuci Dagny? Niestety, Stachu nie był człowiekiem honoru ani przykładnym ojcem, choć w pamięci rodaków zapisał się jako genialny artysta i charyzmatyczny lider bohemy. Wierna marzycielka Jak ciężko żyć ze słynnym artystą – prozaikiem, poetą, tłumaczem, lekarzem i publicystą – przekonała się Zofia Pareńska, żona Tadeusza Boya-Żeleńskiego, alter ego Zosi z „Wesela” Stanisława Wyspiańskiego. Małżeństwo zostało zaaranżowane, jak to często wtedy bywało, przez matkę Zofii. Młodzi pobrali się w 1904 roku i choć początkowo związek był namiętny, szybko okazało się, że para nie jest zbyt dobrze dobrana. Dziewczyna była marzycielką i romantyczką, młody doktor raczej twardo stąpał po ziemi i miał dość rozrywkową naturę, a już szczególnie czuły był na wdzięki pięknych pań. Żeleńscy mieszkali wtedy w Krakowie, który aż huczał od plotek o romansach młodego lekarza, między innymi ze skandalistką Ireną Krzywicką. Witkacy-Portret_Ireny_Krzywickiej Zofia, upokarzana wiadomościami o kolejnych miłostkach męża, przez jakiś czas spotykała się z Rudolfem Starzewskim (alter ego Dziennikarza z „Wesela”), prawdopodobnie jej młodzieńczej miłości. Znosiła liczne zdrady i nie odeszła od Tadeusza, który traktował ją wtedy na poły jak gospodynię, na poły jak sekretarkę. Nie może zatem dziwić fakt, że kiedy Zofia, lecząca nerwy i inne dolegliwości w Zakopanem, poznała tam w 1918 roku Stanisława Ignacego Witkiewicza – Witkacego, szalonego członka tamtejszej bohemy, nie potrafiła oprzeć się potężnej indywidualności tego ekscentrycznego artysty. Witkacy podobał się kobietom – był „łobuzem”, zupełnie nie przystającym do epoki, aroganckim i pełnym sprzeczności człowiekiem. Zofia straciła dla niego głowę. Od tej pory widywano ich na koktajlach, spotkaniach, wycieczkach, wystawach. Doprowadziła do tego, że Witkacy zamieszkał u Żeleńskich w Krakowie, przy czym Tadeusz, o dziwo, nie protestował, mimo iż podobno za tym zakopiańskim ekscentrykiem nie przepadał. Nie protestował także, gdy żona zdjęła ze ścian obrazy Stanisława Wyspiańskiego, a powiesiła prace kochanka. Jeden obraz Wyspiańskiego został jednak na ścianie w najznakomitszym pokoju – ten, w którym Zosia, już w ciąży, siedzi z rozpuszczonymi włosami, smutna i rozmarzona. Tadeusz ponoć uwielbiał go najbardziej ze wszystkich portretów małżonki. Po przeprowadzce do Warszawy Witkacy coraz rzadziej bywał na salonach u Żeleńskich, ponieważ zaaranżowano jego małżeństwo z Jadwigą Unrug, wnuczką malarza Juliusza Kossaka, ale do końca życia zostali z Zofią przyjaciółmi. Na początku lat trzydziestych, gdy Tadeusz wraz ze swoją wielką miłością, Ireną Krzywicką, zajęty był działalnością publicystyczno-społeczną, zakładaniem klinik dla kobiet i propagowaniem świadomego macierzyństwa, Zofia związała się z wydawcą Wacławem Czarskim, ale nie opuściła męża. Wspierała go nie tylko słowem, ale przede wszystkim pracą sekretarską i edytorską, choć w głębi duszy cierpiała. Była jednak zbyt dumna, aby okazywać te uczucia publicznie. Po wybuchu wojny Żeleńscy postanowili wyjechać z Warszawy z obawy przed aresztowaniem niepokornego pisarza. 4 września 1939 roku, na stacji kolejowej, miało miejsce ich ostatnie spotkanie. Rozdzielili się – on udał się do Lwowa, do jej siostry Maryny i męża, profesora Uniwersytetu Lwowskiego Jana Greka, ona trafiła do Włodzimierza Wołyńskiego, skąd po długich perypetiach powróciła do Warszawy. Irena Krzywicka wspomina, iż w 1940 skontaktowała się z nią, prosząc o pomoc (ukrywała się przed Niemcami), a ta „przygarnęła” ją do swojego mieszkania na ulicę Smolną. Potwierdza to relacje znajomych pani Żeleńskiej, iż była to kobieta o bardzo dobrym charakterze i wielkoduszna Dopiero po kilku latach Zofia dowiedziała się o losie męża – po zajęciu Lwowa Niemcy wśród wielu innych profesorów, doktorów i naukowców aresztowali jej krewnych oraz Tadeusza, po czym nad ranem 4 lipca 1941 roku zamordowali ich na Wzgórzach Wuleckich. Zofia Żeleńska przeżyła wojnę. Zawsze lojalna i wierna, czuwała nad bogatą spuścizną literacką męża. Zmarła w 1956 roku w wieku 70 lat. Piękna Pani z charakterem Nie miała szczęścia w miłości pierwsza żona Józefa Piłsudskiego, Maria Koplewska primo voto Juszkiewicz, mimo iż uchodziła za niezwykłą piękność. Urodziła się prawdopodobnie w 1865 r.; w wieku 16 lat wyszła za mąż i urodziła córkę Wandę, ale małżeństwo unieważniono, więc gdy w lipcu 1892 roku Piłsudski wrócił z zesłania do Wilna, nie miała zobowiązań. Była już wtedy aktywną działaczką Polskiej Partii Socjalistycznej. Nazywano ją Piękną Panią/Damą i podobno Piłsudski rywalizował o jej przychylność między innymi z Romanem Dmowskim. Był tak zakochany, iż dla wybranki zmienił wyznanie z katolickiego na ewangelicko-augsburskie i poślubił ją w dniu 15 lipca 1899 roku. Małżonkowie zamieszkali w Łodzi, ale ze względu na konspiracyjny charakter działalności często zmieniali miejsca pobytu, aby w końcu osiąść w Krakowie. Aleksandra Piłsudska z córkami Wandą i Jadwigą. (Źródło: Kryzys w idealnym na pozór małżeństwie nastąpił po kilku latach, legenda głosi, iż z winy Marii, która lubiła rauty i spotkania towarzyskie, Józef natomiast do dusz towarzystwa nie należał. Nie do końca to była prawda. W maju 1906 roku Piłsudski poznał młodą działaczkę PPS, Aleksandrę Szczerbińską, z którą szybko się związał. Nie opuścił jeszcze wtedy Marii, która bardzo podupadła na zdrowiu, między innymi z powodu traumy po śmierci córki. Przez jakiś czas Maria musiała znosić to podwójne życie męża, który, przy jej kategorycznym sprzeciwie wobec ewentualnego rozwodu, żył to z nią, to z kochanką. W końcu małżonkowie rozstali się, ale nawet po odzyskaniu niepodległości Piłsudski, nie mając rozwodu, nie zamieszkał z Aleksandrą, choć doczekali się dwóch córek i cała Polska wiedziała o ich romansie. Maria Piłsudska zmarła 19 sierpnia 1921 roku na serce; chorowała przedtem długo. Pochowano ją na Cmentarzu na Rossie w Wilnie. Józef Piłsudski nie przyjechał na jej pogrzeb, w zastępstwie wysłał brata, a już w październiku ożenił się z Aleksandrą, na powrót przechodząc na katolicyzm. Jego cyniczna postawa spotkała się z dużą dezaprobatą opinii publicznej. Zazdrość i medycyna Tragicznym w skutkach okazał się natomiast inny związek Józefa Piłsudskiego, o którym niewiele w zasadzie wiadomo, tak jest tajemniczy i niejasny. Przebywając w 1924 roku z żoną i córkami w sanatorium w Druskiennikach, marszałek pewnego wieczoru zasłabł i wezwano do niego lekarkę – zjawiła się doktor Eugenia Lewicka, kierownik parku klimatycznego, propagatorka zdrowego trybu życia i ruchu na świeżym powietrzu. Od tej pory Piłsudski jeździł do Druskiennik już bez rodziny (żonie nie przypadł tamtejszy klimat) i bardzo dużo przebywał w towarzystwie pięknej lekarki. Prawdopodobnie z jej namowy polecił powołanie w Warszawie Urzędu Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego/Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego, w którym Eugenia została zatrudniona jako pracownik naukowy. Przeniosła się do Warszawy i jej spotkania z Józefem Piłsudskim w wynajętym mieszkaniu na tyłach Belwederu stały się wręcz rytuałem. 15 grudnia 1930 roku wyjechali razem na Maderę, gdzie Eugenię Portugalczycy nazwali „żoną” marszałka. Lewicka wróciła z tej podróży wcześniej niż Piłsudski. Według przekazów, miała zaraz po przybyciu do Warszawy odbyć bardzo zapewne nieprzyjemną rozmowę z Aleksandrą Piłsudską – nie wiadomo, na jaki temat, ale w efekcie po powrocie Piłsudskiego z Madery kontakty marszałka i pani doktor zostały znacząco ograniczone. Józef Piłsudski z Eugenią Lewicką na przechadzce w okolicy Funchalu na Maderze / Źródło: NAC Nic nie zapowiadało tragedii, która nastąpiła kilka miesięcy później. Według znajomych i kolegów z pracy Eugenia nie wyglądała na przygnębioną, snuła plany zawodowe na najbliższe lata, nie okazywała oznak depresji, dlatego szokiem dla wszystkich było, gdy 29 czerwca 1931 roku znaleziono ją nieprzytomną w jej gabinecie w Centralnym Instytucie Wychowania Fizycznego. Mimo natychmiastowej pomocy, nie udało się jej uratować – zmarła tego samego dnia w szpitalu. Przyczyną śmierci było zażycie zbyt dużej dawki środka nasennego. Piłsudski pojawił się na kilka minut na jej pogrzebie, po czym odjechał, zostało jednak wiele znakomitych osobistości, jak ówczesny premier Aleksander Prystor czy słynny Bolesław Wieniawa-Długoszowski. Bardzo uroczysta to była ceremonia, niezupełnie przystająca do pogrzebu skromnej lekarki – prekursorki zdrowego trybu życia. W trójkącie uczuć O niestałości męskiego uczucia boleśnie przekonała się Zofia Chylińska, żona wziętego poety Bolesława Leśmiana. Ta urodzona w 1885 roku w zamożnej rodzinie lekarskiej kobieta była utalentowaną malarką, studiowała w pracowni Wojciecha Gersona, u którego kształcili się tacy artyści jak Leon Wyczółkowski czy Władysław Podkowiński; jako bardzo młoda panienka miała już za sobą pierwszą wystawę. Około 1902 roku wyjechała na studia do Paryża, gdzie wśród tamtejszej bohemy poznała przez ich wspólną kuzynkę, Celinę Sunderland, Bolesława Leśmiana. Uczucie szybko zakwitło i młodzi zamieszkali razem, a następnie w 1905 roku pobrali się w Paryżu. Niewątpliwie stanowili parę pełną przeciwieństw: on – impulsywny choleryk, ona – spokojna i zrównoważona. Małżeństwo wydawało się idealne: najpierw urodziła się jedna córka, potem druga; Bolesław dużo publikował, zyskiwał uznanie, Zofia malowała i wystawiała swoje prace w galeriach, sytuacja finansowa rodziny była całkiem dobra. A jednak… Zofia długo nie dostrzegała, że w życiu jej męża jest druga kobieta, owa wspólna kuzynka, Cecylia (w rzeczywistości ich romans rozpoczął się jeszcze przed poznaniem Chylińskiej przez Bogusława). Może nie chciała tego widzieć, choć widzieli to inni – wszak Cecylia towarzyszyła małżonkom we wspólnych podróżach do Włoch, Szwajcarii i Francji; podczas pierwszej wojny światowej często odwiedzała ich mieszkanie w Warszawie, a później w Łodzi. W małżeństwie Leśmianów zaczęło się źle dziać, tym bardziej gdy poeta za pośrednictwem demonicznej Cecylii poznał lekarkę Teodorę Lebenthal, zwaną Dorą, swoją przyszłą największą miłość i muzę. Stało się to w 1917 roku, podczas wakacji Bolesława w Ilży, rodzinnym majątku Sunderlandów. Zupełnie stracił głowę dla tej pięknej i doskonale wykształconej kobiety, a ona podobno dla niego przeszła na katolicyzm, mając nadzieję na ślub. Romans rozgorzał płomienny, Bolesław słał Dorze erotyczne i namiętne wiersze, ale nie opuścił Zofii – prawdopodobnie nie chciał skandalu, ale też był to dla niego idealny układ – miał i żonę, i kochankę (a raczej kochanki, ponieważ nie przestał romansować z Cecylią), i nie musiał wybierać. Po odzyskaniu niepodległości Leśmianowie wyjechali najpierw do Hrubieszowa, a później do Zamościa, gdzie Bolesław jako urzędnik państwowy objął notariat. Romans poety rozwijał się, rozwijała się też jego kariera. Zofia spełniała się jako żona i matka. Oboje byli jednak bardzo niefrasobliwi i nieprzewidujący, żeby nie powiedzieć: lekkomyślni, jeśli chodzi o sprawy finansowe. Wydawali spore sumy na wyjazdy do sanatoriów w kraju i za granicą, gdyż oboje cierpieli na gruźlicę, podstępną chorobą tamtych czasów. Podobno Zofia wiedziała, że Bolesław ma kolejną kochankę (jako kobieta musiała dostrzec zmianę w zachowaniu męża), ale łudziła się, że nie jest to sprawa poważna. Starsza córka Maria Ludwika wiedziała jednak, co jest grane, i w 1925 roku pokazała matce list od Dory Lebenthal do ojca. Wtedy Zofia wpadła w gniew i zażądała rozwodu. Dramatyczna rodzinna opowieść głosi, iż Bolesław, postawiony pod ścianą, zagroził w samobójstwem. Wobec takiej postawy męża Zofia postanowiła złagodzić stanowisko. Niestety, zamiast docenić wielkoduszność żony, poeta zaczął krążyć między Hrubieszowem a Warszawą, gdzie Dora na salonach przyjmowała ówczesne elity artystyczne; nawet posuwał się do tego, iż grał rolę pana jej domu. Zofia znosiła to upokorzenie, choć wiedziała, że jej małżeństwo de facto nie istnieje. W 1929 roku państwowa inspekcja wykazała ogromny deficyt w kasie notarialnej – okazało się, że zastępca Leśmiana, na którego tenże z bezgraniczną ufnością cedował uprawnienia, sprzeniewierzył bardzo dużą sumę pieniędzy. Leśmianowie musieli zacisnąć pasa, żeby spłacić długi. Podobno Dora postanowiła pomóc ukochanemu i jego rodzinie, sprzedając mieszkanie i majątek w Mławie, ale nie ma na to dowodów. Według rodzinnej legendy Leśmianów było raczej na odwrót: to Zofia dała mężowi rodowy brylant tudzież kolię celem spieniężenia i zapłaty długów, a Bolesław wprawdzie biżuterię sprzedał, ale pieniądze przekazał w całości Dorze, co stało się powodem wyprowadzki Zofii do Łomży. Z powodu ułomności ludzkiej pamięci nie do końca wiadomo, co jest prawdą. Do Warszawy Leśmianowie wrócili w 1935 roku. Mimo różnych przeciwności Zofia pozostała towarzyszką i wsparciem Bolesława Leśmiana do jego śmierci w listopadzie 1937 roku, choć ten nie wyrzekł się swojej muzy Dory i do końca uważał ją za miłość swojego życia. I znowu niesprawdzona legenda głosi, iż Dora nie dopuściła do udziału w kondukcie żałobnym Zofii i jej córek. Nie wiadomo, czy panie pogodziły się; wiadomo natomiast, że gdy ich wspólna kuzynka i dawna kochanka Bolesława Cecylia Sunderland w 1940 roku uciekła z warszawskiego getta, znalazła schronienie w warszawskim mieszkaniu wielkodusznej Zofii. Obie przeżyły wojnę – Cecylia zmarła w 1956 roku w Iłży, Zofia w 1964 na emigracji w Argentynie. Dorze przypadł najbardziej tragiczny los. Po ucieczce z getta trafiła razem z Cecylią do Iłży, a następnie wróciła do Warszawy. Została zatrudniona w szpitalu Św. Ducha, gdzie pracowała do stycznia 1941 roku, kiedy to zaraziła się od pacjentów tyfusem i zmarła, unikając w ten sposób śmierci z rąk Niemców lub wywiezienia do obozu. Wszystkie przedstawione powyżej kobiety zostały w pewnym momencie porzucone lub poniżone przez mężów i kochanków, i musiały spojrzeć prawdzie w oczy: nie były jedynymi miłościami swoich mężczyzn. Trudno powiedzieć, co powodowało, iż mimo wszystko przy nich trwały, lojalne do końca – bezwarunkowe uczucie, obawa przed zmianą statusu materialnego i ostracyzmem społecznym, strach przed samotnością w świecie zdominowanym przez męski punkt widzenia? A może też szczypta złośliwej determinacji, żeby nie dać „tej drugiej” zwyciężyć? Być może wszystko to razem. Nie ulega jednak wątpliwości, że życie tych mężczyzn byłoby zupełnie inne bez ich wsparcia i miłości, a także lojalności i wiary ich wielki talent.
USF1veM.